piątek, 28 marca 2014

Ożenek z dwujęzycznością.

Projekt językowy - KLUB POLKI NA OBCZYŹNIE



Witam serdecznie! Jestem bardzo zadowolona, iż na dwa dni przed terminem pojawienia się mojego wpisu w ramach projektu językowego w KLUBIE POLEK NA OBCZYŻNIE zainstalowano mi internet! Dzięki temu zrobiłam szybki przegląd tego, co działo się w ramach projektu w ciągu tego miesiąca.

Bardzo efektownie wyglądają wpisy wszystkich Polek, czyta się je z zapartym tchem – bo każda z nas jest inna i każda z nas przeżywa inaczej swoją językową podróż po świecie.

Jako współpomysłodawczyni projektu, obiecuję jeszcze raz przeczytać wpisy i odezwać się w komentarzach! To w najbliższym czasie.

Dzisiaj moja kolej na opis mojej językowej rzeczywistości. Chciałam napisać, iż moja rzeczywistość językowa to język polski w wymiarze takim, jakim tylko mogę go zgłębiać. Inne języki to „przypadłość”, która pojawiała się z różnych powodów i pozostawała w jakimś sensie. Żaden jednak nie pokonał bariery „znajomość bierna”… Uczyłam się rosyjskiego, angielskiego, francuskiego, wreszcie niemieckiego. Rozumiem dość dobrze też czeski i słowacki.

Ale nie.

Moja rzeczywistość językowa TERAZ i TU to język polski i język niemiecki. Mój ożenek z dwujęzycznością jest faktem. A jak na ożenek się zdecydowałam, to znaczy, że związek musi być… Oj, zawsze myślałam, że z miłości pójdę taką drogą, a tu… no nie wiem…, co to było? Może ujmę to tak – to były konsekwencje miłości do Człowieka, którego losy związane są nieco z językiem niemieckim i krajami niemieckojęzycznymi. A ja poszłam za człowiekiem. Razem z nim dostałam dwujęzyczność, nie moją: Jego, moich dzieci i wszystkich ludzi, którzy czytają teraz ten post:-)

No dobrze, to może nie ożenek a wiano, i co z nim zrobić?

Jak się coś dostaje (w miarę sensownego) to należy pomnażać, jak te talenty. Pomyślałam, dobrze, będę pomnażać, bo inaczej uduszę się w mojej jednojęzyczności. Tak powstał blog: DWUJĘZYCZNOŚĆ I DWUKULTUROWOŚĆ. Pisanie blogów wymyśliłyśmy z Faustyną, pijąc kawę i dyskutując o naszej emigracyjnej sytuacji. Z Faustyną też wymyśliłyśmy projekt językowy w Klubie Polki i cieszymy się bardzo, że z takim fantastycznym odzewem się spotkał!!

Teraz, wracając do mojego bloga: DWUJĘZYCZNOŚĆ I DWUKULTUROWOŚĆ: to owoc ożenku. To LOGOTERAPIA!!! – pisanie, myślenie, rozmawianie z Wami, to sposób na poszukiwanie SENSU sytuacji, w której jestem, jesteśmy, to poszukiwanie mądrych i dobrych celów, to wspieranie się. To cudowne doświadczenie poznawania Innych i wspólnego poszukiwania sposobów na to, jak odnajdywać sens w dwukulturowości i dwujęzyczności. Cieszę się, iż mogę poznawać tak wiele osób, które tak pięknie żyją, znajdują sens w byciu na tym świecie – gdziekolwiek: piszą, wychowują dzieci, pracują, tworzą piękne rzeczy, poszukują piękna w miejscu, w którym przyszło im żyć. Blog DWUJĘZYCZNOŚĆ I DWUKULTUROWOŚĆ – to dobry owoc. Nie idealny, ale mój. Nie naukowy, ale mój.

Przez kilka ostatnich lat mieszkałam z rodziną w Austrii, teraz od dwóch miesięcy mieszkamy w Niemczech. Nie będę pisała o niemieckim języku, (polecam świetne wpisy koleżanek z niemieckojęzycznych krajów), za mało go znam. Chcę napisać o SWOIM doświadczeniu dwukulturowości, dwujęzyczności, jak ja przeżywam tę rzeczywistość.

Pojechałam do Austrii z zerową znajomością niemieckiego. Uczyłam się mało, tyle, ile sam język do mnie przyszedł. Kursy i lekcje niemieckiego - to była krótka przygoda. Postanowiłam, z rożnych powodów, nie wchodzić w ten język przez sposób gramatyczny, chciałam spróbować „komunikacyjnie”. I jak jest … no tak sobie…

Czytałam posty w ramach projektu i dość szybko wiedziałam, że mój będzie trochę inny – jeżeli ma być prawdziwy. Jednocześnie usiłuję wyważyć swoje emocje i przeżycia, aby nie był to post załamujący mnie ;-)

Czytałam posty i widziałąm grono osób płynnie lub bardzo dobrze lub dobrze posługujących się nawet kilkoma językami. A ja…?

Czytałam posty i wiedziałam, że języki są dla większości piszących osób pełnym radości, odkrywaniem nowych lądów. A dla mnie…?

Czytałam posty i nie wiedziałam czy nie pasuję, czy po prostu takie osoby, jak ja milczą gdzieś za ścianą…

To znaczy?

To znaczy, że dla mnie życie w dwujęzyczności jest trudne, bardzo trudne. Nie znaczy to, że nie dostrzegam piękna w poznawaniu nowych ludzi, krajów, tradycji, kultur i wreszcie języków. Ależ tak – to jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu!! Trudnością jest dla mnie posługiwanie się obcymi językami. Trudnością – wielką barierą w poznawaniu życia poza Polską – jest brak dobrej znajomości któregoś z języków, a w tym momencie języka krajów, w których mieszkałam – języka niemieckiego.

Na dodatek, większość osób, które spotykam, które mówią językami różnymi nie może zrozumieć dlaczego dla mnie (językoznawcy!?) nauczenie się języka to jakiś problem!? (mój mąż tez ciągle nadziwić się nie może).

To znaczy, uważam, że znalezienie sensu i dobrych wartości w dwujęzyczności było łatwe, oczywiste ale realizowanie dobrych celów bardzo, bardzo trudne!

Jako doktor językoznawstwa (w tym specjalista od językoznawstwa stosowanego i logopedii) spokojnie mogłabym u siebie znaleźć i podać kilka najbardziej prawdopodobnych powodów takich problemów. Ale nie jest to chyba potrzebne czytelnikom. Dla mnie najważniejsze jest to, żebyście mogli przeczytać i spróbowali uwierzyć, że takie osoby istnieją i naprawdę, bardzo rzadko, ich słaba znajomość języka jest tylko i wyłącznie kwestią lenistwa. Nie chodzi o to, żeby się też takie osoby tłumaczyły potem: „ja nie mam zdolności” – chodzi o to, by nie popadały w zupełne zniechęcenie, ale żeby znalazły wsparcie innych, lepiej mówiących językami!!

No więc dobrze – jak było i jest u mnie (na dowód, że leniwa znów taka nie jestem…;-)

Obecnie, z perspektywy doświadczenia, czasu, wiedzy, mogę opisać moją historię językową, zwracając uwagę na istotne fakty. Kiedyś wyczerpywało mnie emocjonalnie rozpatrywanie na dziesiątą stronę – dlaczego mam taki problem. Teraz już nie męczę tak bardzo swojego poczucia wartości, staram się je w jakikolwiek sposób podbudować.

Najwcześniejsze kontakty z językami obcymi… Jakieś kółko języka angielskiego w pierwszych klasach szkoły podstawowej. I tu jakieś słówka, jakaś dziwna książka. Pamiętam tylko tyle, że czytałam a ta pani mówiła, że źle!!!???!!! Jak to źle?? Przecież bardzo dobrze umiałam czytać!! Nie uświadomiono mi, ani sama nie wpadłam na to, iż może być różnica w sposobach czytania w różnych językach. Potem język rosyjski: no dawałam radę, mądra dziewczynka byłam przecież, więc uczyłam się! Ale pamiętam już wtedy, że bałam się tych lekcji, trudne było mówienie. Zadania pisemnie pisałam, ale jak przyszło coś powiedzieć to włos się na głowie jeżył ze strachu – przed czym, lub dlaczego nie wiem. Nie miałam takiego strachu przed ustnymi odpowiedziami w języku polskim. Co jeszcze z podstawówki: otóż moje wspomnienie: bliska koleżanka, z którą spędzałam pół godziny w drodze do szkoły miała zamiłowanie: Modern Talking! Miała kasety, słuchała tego a ja padałam z podziwu: ona, nie znając angielskiego (jak ja) w ząb, śpiewała całe piosenki! Ja nie byłam w stanie wyróżnić w potoku dźwięku żadnego konkretnego słowa, aby móc je powtórzyć! No może w refrenie, czasem… Potem liceum – trafiłam do klasy z angielskim i francuskim – moje marzenie to był francuski, bo kuzynka wyszła za mąż za Francuza i często przyjeżdżali do Polski z dziećmi Ten język był taki śliczny, śpiewny. Podobał mi się bardzo! I co? Otóż cała moja podróż językowa w liceum to była droga przez mękę. Inni jakoś tak ciach, prach i już mówili, albo chodzili na jakieś prywatne lekcje i śmiali się potem z moich mówionych po polsku francuskich lub angielskich słów – a ja się przecież uczyłam tylko z książek a dalej jakoś nie znałam zasad czytania w tych językach (albo ich nie mogłam opanować?). Na francuskim trafiłam na pana, który jednocześnie uczył kiedyś łaciny. Uczył typowo gramatycznie a więc jakie są końcówki infinitivu, albo co jest inaczej w stronie biernej a czynnej itp… A ja miałam potężne braki ze szkoły podstawowej w wykształceniu z gramatyki (nasza pani od polskiego nie uważała gramatyki za wiedzę potrzebną do życia). No i jaki był efekt – nic nie rozumiałam! Przerażona wchodziłam do klasy. Zadania robiłam intuicyjnie, na logikę. Mówić? Mówiłam jak już musiałam i źle to wypadało. Nie nauczyłam się wiele…W kolejnych latach przejęła naszą klasę „Madame”, o której pięknie pisała Faustyna TU. Niestety, moje braki z początków nauczania spowodowały tylko pogłębienie problemów z nauką języka. Nie mam ani jednego tak miłego wspomnienia z lekcji francuskiego, jakie ma Faustyna. Pamiętam tylko stres, że nie wiem i już. Koleżanki… radziły sobie o niebo lepiej…

Angielski – identycznie… Pamiętam tylko, że tu trzeba było jeszcze więcej mówić a ja mówiłam jak czytałam…więc sobie wyobraźcie…

No ale przecież mądra byłam, odpowiedzialna dziewczyna, więc uczyłam się ile mogłam i maturę dobrze zdałam; tyle, że powiedzieć czegoś od siebie nie umiałam i już.

Studia – czas poszerzania horyzontów, wyjazdów, nowych znajomości. Uczyć się języków chciałam, bo wiadomo… ale po stresach wszelakich wybrałam angielski jako ten, który niby będzie moim językiem. Okazało się, że musimy mieć drugi język – dwa lata! Wrócił do mnie francuski – ukochany z marzeń, znienawidzony z bólu, z jakim go znosiłam w liceum. Egzamin zdałam tylko i wyłącznie dzięki Faustynie – która w końcu mi uświadomiła zasady jak się czyta i mówi! Teraz, całe szczęście, sentyment do francuskiego pozostał!, rozumiem bardzo dużo z potocznej konwersacji, ale powiedzieć cokolwiek w sklepie nadal jest niemożliwością;-) We Francji mówi mój maż, który zna 100 słów po francusku. Ja mu tłumaczę, co ktoś powiedział a on… odpowiada…

Na studiach uczyłam się też angielskiego. Pilnie!! Pani miała świetną, jak na mnie, metodę: w domu mieliśmy do wykonania mnóstwo ćwiczeń gramatycznych i wypracowania do pisania, a na zajęciach musieliśmy rozmawiać w parach na różne tematy. Pani chodziła między nami i słuchała i rozmawiała z nami. Nauczyłam się dużo, chociaż nadal to była bierna znajomość języka i na ulicy wolałam się nie odzywać.

W tym czasie zaprzyjaźniłam się z cudowną Czeszką i wiele czasu spędzałam w Czechach – nauczyłam się rozumieć czeski, ale zmuszałam wszystkich do rozumienia polskiego, mówiąc tylko i wyłącznie po polsku. No może w sklepie czasem trzy słowa po czesku mi się wymsknęły.

W trakcie studiów i po studiach podróżowałam nieco. Byłam na Ukrainie kilka razy, w Czechach wielokrotnie, w Austrii, Słowacji, Anglii, Rumunii. W każdym z tych krajów spędziłam dłuższy czas. Jak się porozumiewałam? No! Sprytnie! To znaczy zawsze miałam przy sobie kogoś, kto mówił dobrze w miejscowym języku ;-)

W pracy język obcy nie był mi potrzebny. Każda moja praca związana była raczej z językiem polskim. Ale los każe wracać do spraw niedokończonych: moja praca wiązała się z koniecznością, a u mnie z wielką chęcią, poszerzania wiedzy z językoznawstwa, z psychlolingwistyki, z gramatyki języka polskiego. Wiedza zdobyta na studiach już nie wystarczała, kiedy na terapię trafiały coraz to nowe dzieci z głęboko zaburzonym systemem języka lub dzieci niemówiące. Szczególnymi dziećmi były te, które wymagały najwięcej: dzieci niesłyszące, dzieci autystyczne, dzieci z afazją. Lektury językoznawcze pozwalały zrozumieć SEDNO języka, pozwalały potwierdzać intuicję. Dawały też wiedzę o szeroko pojętym językoznawstwie, językowym obrazie świata, językowej interpretacji rzeczywistości. Są to tematy, które do tej pory pozostają w centrum moich zainteresowań. Dzięki nim mogę rozumieć i wiedzieć, co i kiedy mogę i powinnam wprowadzać podczas terapii językowej. Dzięki moim zainteresowaniom mogę tworzyć pomoce – np. książki do nauki czytania. Dzięki moim zainteresowaniom wróciłam do nauki – zrobiłam doktorat (tematyka rozmowy i dialogu). No i tu trzeba było wrócić do tematów niedokończonych: nauki języka obcego: obowiązkowy egzamin na wyższym poziomie. Wróciłam do angielskiego. Uczyłam się pilnie, chociaż czasu miałam niewiele – praca zawodowa i naukowa zabierała wiele czasu. Uczyłam się u native speakerów, bo wiedziałam, że to jedyny sposób na mnie. Nauczyłam się wiele – na tyle, iż do tej pory mogę przeczytać i zrozumieć tekst łatwy (codzienny) lub trudniejszy, dotyczący mojej dziedziny. Pisać dobrze nie potrafię. Niestety! Ciągle była i jest to znajomość bierna języka! – pozwala mi może na pogłębianie własnej wiedzy ale ! nie pozwala nie dzielenie się nią!! Pozostaje tylko udział w międzynarodowych konferencjach, aby te bariery przełamać:-)

Największego psikusa sprawiło mi życie osobiste – przyszło mi założyć rodzinę na emigracji. Był to świadomy wybór o tyle, iż wiedziałam, z czego rezygnuję w Polsce (dużo, oj dużo) ale zyskuję czas na to, żeby przez pierwsze lata życia moich dzieci być większość czasu z nimi. Tak chciałam. To się udaje. Udaje się też pracować tyle, ile mogę i chcę. W Polsce sytuacja wyglądałaby inaczej.

Niestety wyjechaliśmy do kraju niemieckojęzycznego! Mój mąż bardzo dobrze mówi w tym języku. Ja, wyjeżdżając, nie mówiłam nic.

Wreszcie sedno tematu:-) Jak to wygląda teraz? Jak ja to przeżywam i czuję?

Były bardzo trudne chwile. Niemożność porozumienia się jedno, ale niemożność wyrażenia się to drugie. Nawet jak już dochodzę do poziomu znajomości języka takiego, że na podwórku porozmawiam, to mam świadomość iż nie dojdę do możności wyrażenia się na poziomie abstrakcyjnym … no chyba nigdy. Nawet po polsku człowiek szuka słów i sposobu opisu nimi rzeczywistości, takich, żeby celnie i dokładnie wyrazić ważne sprawy, uczucia, emocje, przeżycia. Ja po niemiecku ciągle myślę nad tym, by powiedzieć proste zdanie.

Możecie powiedzieć, że to kwestia czasu, trzeba przysiąść i uczyć się. Tak, i owszem, ale mija się to z moimi innymi celami. Przy moim tempie nauki języków obcych, na emeryturze mogłabym już trochę poczytać mądrych książek, ale czas musiałabym na to poświęcić – cały wolny teraz i jeszcze wyrwać rodzinie i nocy. Myślałam wiele nad tym i dokonałam wyboru. Poświęcę jednak nadal ten czas na naukę i poszerzanie wiedzy z zakresu językoznawstwa ogólnego i nauki o języku polskim. Bo wiem już trochę i szkoda by było to zostawić. Myślę, że ucząc się dalej w tym kierunku (po nocach) więcej będę mogła zostawić „po sobie”, niż ucząc się w tym czasie uparcie niemieckiego. Wiem, że muszę wiele energii poświęcić na to, aby moje dzieci umiały bardzo dobrze język polski, abyśmy w tym języku mogli razem prowadzić rozmowy na abstrakcyjne tematy. Świadoma jestem tego, ale czuję się pewniejsza i silniejsza, jeśli chodzi o to wyzwanie, niż jeśli chodzi o wyzwanie nauki siebie na takim poziomie j. niemieckiego.

Pierwsze przeżycia w dwujęzyczności były dla mnie bardzo nieprzyjemne. Ciągle też one mnie dotykają: jest to przede wszystkim, brak możliwości dokładnego wyrażenia swoich myśli, dokładnego opisu swoich uczuć; precyzyjnego doboru słowa opisującego daną sytuację; „błyśnięcia” humorem, inteligencją, wiedzą; wreszcie brak możliwości reakcji w sytuacjach prostych, szybkiej trafnej riposty, skomentowania jakiejś niezręcznej sytuacji, wytłumaczenia się w takiej sytuacji; brak radości z „flirtu” językowego, „zabawy” językiem, dostrzegania niuansów znaczeniowych. Nie piszę już o czytaniu poezji i filozofii… Piszę o życiu codziennym… Następnie, smutek, kiedy nie rozumiem co powiedział synek, nawet jeśli to jest jedno słowo… Niepokój, iż nie mogę stanowczo i mądrze obronić dzieci, kiedy powinnam… Niepokój, że poczują się przy mnie niepewnie. I takie przyziemne – wydłużenie czasu działania wszędzie – w urzędzie, w sklepie, u lekarza, w przedszkolu…

Pisząc post dałam sobie zadanie – znaleźć pozytywne strony sytuacji w jakiej się znajduję. Odstawić te nieprzyjemne doświadczenia na bok.

Czego pragnę pisząc ten post: tego, aby ludzie dwujęzyczni i jednojęzyczni mogli się czuć równi. Język!! Języki!!!! To wielkie bogactwo! Ale tak mi się marzy, że doceniać w człowieku możemy WSZYSTKO, różne indywidualne umiejętności, talenty. WSZYSTKO, co powoduje, iż się rozwija, że się uczy, że tworzy – że dzięki temu i od niego możemy się czegoś nauczyć. Tak mi się marzy, żeby podziwem obdarzać emerytkę, która uczy się angielskiego i podziwem obdarzać emerytkę, która zgłębia tajniki zielarstwa i emeryta, który z pasją hoduje gołębie i czyta o nich tysiące książek: chodzi o to, by mieć w życiu pasję, myśleć, tworzyć, uczyć się, szukać, rozmawiać z innymi…DZIELIĆ SIĘ, tym co umiemy! CIESZYĆ SIĘ tym, czego się uczymy i czego się możemy nauczyć od INNYCH!!!

Dalej, odnajduję się cudownie w „misji” swojej jednojęzyczności – nauce języka polskiego; wspieraniu innych swoją wiedzą i doświadczeniem; prowadzeniu warsztatów dla rodziców i nauczycieli; prowadzeniu zajęć z dziećmi, których jednym z języków jest język polski; pisaniu książek wspierających rozwój i naukę języka polskiego u dzieci dwujęzycznych. Cieszę się, że potrafię i mogę się realizować w tym, co mi najbliższe! Ostatnio w książce BarbaryZurer Pearson „ Jak wychować dziecko dwujęzyczne” przeczytałam, iż jednym z najwspanialszych sposobów jest „inicjowanie kontaktu z jednojęzycznymi osobami” – takie są idealne, do „wykorzystania”. Proszę bardzo! Oferuję swoją ciągle jednojęzyczną osobę – można mnie w tym celu wykorzystywać;-)

Dalej: cudowne jest to, iż moje dzieci mają szansę na bycie dwujęzycznymi – tylko ja muszę się postarać o to, aby to była dwujęzyczność wzbogacająca i je i naszą rodzinę. W związku z tym wiem, iż moim obowiązkiem jest, nie tylko czuwanie nad językiem matki i ojca, ale też praca nad językiem niemieckim. W jakimś języku muszę budować swój autorytet!! I ten język musi być na wysokim poziomie – wybieram język polski jako język mojej rodziny w tematach ważnych. Ale zapraszam język niemiecki – przynajmniej na tyle, aby dzieci nie musiały załatwiać za mnie spraw przypisanych dorosłym.

Mam tylko jedną prośbę – kiedy widzicie, że ktoś ma problem z mówieniem, z rozmową, z komunikacją, bardzo proszę POMAGAJCIE!!, wspierajcie!! To duży problem!!! a każdy chce rozmawiać, bo rozmowa to niekiedy sedno życia… Jak wspierać – nie wiem, bo każdy z nas potrzebuje innej pomocy, wsparcia emocjonalnego, pokazania, iż jest WARTOŚCIOWYM człowiekiem. Ten cudowny przycisk każdy ma gdzie indziej. Pomóżmy go odnaleźć.

Poniższe zdjęcie jednego z napisów z tutejszych murów – doskonale oddaje niemiecki w mojej głowie, wszystko się nakłada, zaciera, miesza:



Jak się czuję po napisaniu tego teksu: czuję się mocniejsza w tym, co zaplanowałam jeśli chodzi o języki i mam wielką nadzieję, że za rok powtórzymy PROJEKT JĘZYKOWY a w nim przeczytamy o naszych nowych doświadczeniach. Moje będą cudowne – i będziecie się ze mną cieszyć, że nauczyłam się więcej!

I zapraszam serdecznie raz jeszcze do poczytania wszystkich postów w ramach projektu językowego w Klubie Polki na Obczyżnie:
Projekt językowy - Klub Polki na Obczyźnie
Pozdrawiam wszystkie Panie:-)

29 komentarzy:

  1. Dziękuję w imieniu swoim i Klubowiczek za tak szczery i mądry post!

    W wielu Twoich sformułowaniach poznaję siebie sprzed kilku lat, a nawet kilku miesięcy... Myślę, że wiele rzeczy przyjdzie do Ciebie jeszcze z czasem, krok po kroku, nawet się nie obejrzysz. :) Pozdrawiam serdecznie z B-W!

    Nina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemożliwe Nino!, jak widzę jak piszesz po niemiecku...
      Ale czekam, wiem, że przyjdzie z czasem.
      Ale też mam poczucie, ze tego czasu nie mam, jak widze jak dzieci szybko mnie "przeskakują" językowo...

      Usuń
  2. O matko, jakbym o sobie czytała! Angielskiego uczyłam się od przedszkola - najpierw na zajęciach dodatkowych, potem, od piątej klasy już w szkole, w ramach programu. W sumie 10 lat. Od czterech lat mieszkamy z mężem w Londynie - on przyjechał tu zupełnie bez znajomości, całe życie tylko niemiecki, a teraz? Ja potrafię porozumieć się w sklepie i to jest max moich możliwości. On załatwi wszystko, a ostatnio zaczyna czytać po angielsku książki. Miałam też przygody z nauką niemieckiego i francuskiego w szkole - trwały tyle ile godziny lekcyjne, umiałam coś, niewiele, wtedy kiedy się uczyłam, a po kilku latach tej nauki nie zostały mi w głowie nawet podstawy. I przyznam - niemiecki to było zło konieczne, ale francuski był, tak samo jak u Ciebie, moim marzeniem! Nie dałam rady. Tak samo jak Ty nie potrafiłam wyłapać z anglojęzycznego bełkotu piosenki pojedynczych słów - teraz mi się udaje, ale po czterech latach codziennego obcowania z językiem, a i tak nie rozumiem co śpiewają. Dopiero jak ktoś mi głośno powtórzy albo zobaczę napisane. I owszem, rozumiem co do mnie mówią, ale żeby im odpowiedzieć to muszę sobie w myślach całą wypowiedź ułożyć. Jak mam to nieszczęście, że muszę coś załatwić, to całą drogę powtarzam sobie ułożone zdania... Jakie to szczęście, że nie jestem jedyna!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mila, nie jesteś jedyna i warto to czuć. Wiesz, w naszym przypadku jest to też kwestia ilości czasu spędzanego w środowisku danego języka. Mamy małe dzieci i większość czasu spędzamy w domu. Oczywiście, ze można organizować różne wyjścia z dziećmi ale trudno aby ich ilość była tak spora, aby zapełniła kilka godzin dziennie. A tyle by się przydało...
      Ale dzieci rosną, szybko rosną i trzeba będzie koniecznie znaleźć miejsce dla siebie poza domem! A może już trzeba!!???

      Usuń
  3. Elu, dzieki za ten wpis, ktory nam uswiadamia, ze dwujezycznosc nie jest dla wszystkich czyms latwym. Ani dla dzieci, ani dla doroslych...to jednak jest, oprocz wielkiego skarbu, tez wielkie wyzwanie, przekraczanie granic poznawczych, emocjonalnych, spolecznych...moze nawet miedzypokoleniowych, dalekich...
    Zycze Ci wielu dobrych chwil w Niemczech, oswajania tej dwujezycznosci nie z wyboru, niech to malzenstwo z bialego stanie sie rozowym, no, przynajmniej niech nabierze kilku barw :) Trzymaj sie dzielnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz Faustynko - zastanowiło mnie to. Bo jakos wydaje mi się, że lubię przekraczanie granic, szukanie, nowe, Innego... To dla mnie, w myśleniu pozytywne sprawy... Więc "problem" widzę gdzieś indziej jeszcze.
      Chyba, że te międzypokoleniowe, dalekie:-) W końcu 80 % mojej wsi i rodziny nosi niemieckie nazwiska!!!!!!!!!!! ??
      W każdym razie: dziękuję za życzenia dobrego oswajania, bo oswajać muszę.
      I dziękuję, że wspierasz!!
      I cieszę się, że możemy razem szukać sensów :-), chociaż drogi nieco inne...

      Usuń
  4. Elu, wspaniały post, cudowny jest Wasz sposób rozmowy w j. francuskim - Ty tłumaczysz by Twój Mąż mógł odpowiedzieć:)) piękne! Ja Cię rozumiem co to znaczy mieszkać w kraju, którego języka się nie zna, sama nie znam włoskiego, choć przysięgałam sobie że nauczę się w 3 miesiące, znam ang, ale co z tego skoro Włosi nie za bardzo.... dlatego Twój post mnie bardzo podniósł na duchu, nie będę się już tą kwestią zamartwiać, raczej poszukam czegoś, z czego mogę być dumna:)
    no i pewnie się powtórzę - jeszcze raz serdeczne dzięki Tobie i Faustynie za przygotowanie tego projektu!!! pozdrowienia!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magdo, dziękujemy za "ogarnięcie" wszystkiego! Piękny masz talent organizatorski:-) Jak znów coś wymyślimy to się zgłosimy!
      Mam nadzieję, ze za rok powtórzymy projekt i zobaczymy się (KAŻDA z nas, która pisała) w innym świetle dwujęzyczności i dwukulturowości....
      Aż ciekawa jestem ;-)

      Usuń
  5. Bardzo piękna notka Elu .. poruszyła mnie bardzo .. trzymam kciuki,.. myślę, że emigracja to bezcenne doświadczenie choć ma swoje i dobre i mniej dobre strony .. wprowadza w życie pewną nierównowagę .. czasem to obserwuję tutaj za oceanem .. często tak bywa, że ktoś musi wiele 'poświęcić' dla emigracji .. jest to czasem bliskość rodziny albo praca .. taka nierównowaga jest tam gdzieś .. często zanika a czasem nie ..
    nie chciałbym uogólniać ale z moich obserwacji to często kobieta zgadza się na to poświęcenie w imię miłości i szczęścia w ten sposób poświecając część 'siebie' .. a przecież tak wcale być nie musi być a kochający mężczyzna to może i góry przenieść a także nauczyć się żyć w kraju ukochanej i nauczyć się języka i znależć dobrą pracę też :^)... to na pewno niełatwy temat ...

    bardzo ciepło pozdrawiam i bardzo dziękuję Tobie i Faustynie za tak inspirujący temat i za tą notkę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Piotrze! i przepraszam, ze tak do Pań i do Pań się zwracam;-) A tu przeciez jesteś i TY i mam nadzieję inni Panowie - czytelnicy:-)
      To ważny temat - kobiety na emigracji. To niełatwy temat. Wiele młodych Polek wyjechało, bo piękny jest świat, ale to najmłodsza "część". Starsza "część", to jednak najczęściej "za mężem" - i tu wiele wątków można poruszać... niełatwych, Mam wrażenie, że jeśli się wyjeżdża "za mężem" obcokrajowcem, jest nieco łatwiej - bo język już musiał być, żeby się poznać. Była i miłośc do człowieka, więc przeważnie i do tego, o sobą reprezentuje: język, kraj, kuchnia, zwyczaje... łatwiej chyba nieco się zaadaptować w takiej sytuacji, bo się z radością czerpie z nowego.
      A czy mąż może - mój maż nie musi uczyć się mojego języka, ale mówi, że jak trzeba będzie to wróci ze mną, z nami do Polski. I będzie się musiał wtedy nauczyc żyć w tym właśnie kraju i znaleźć dobrą pracę...
      Niełatwe...
      Zobaczymy, jakie będą postanowienia...
      Ale fakt faktem, emigracja to bezcenne doświadczenie! Ale mam poczucie, że nie dla każdego dobre. I tu zadanie - jak sobie poradzić, aby nadac mu dobry kierunek i wykorzystać wszystko, a nie dac się złamać i zostawić gdzieś daleko, z tyłu...

      Usuń
  6. Mądrze napisane. Uświadomiłaś mi własnie że nie zawsze jest tak jak człowiekowi się wydaje. Byłam święcie przekonana że niemożność ogarnięcia różnic w języku pisanym i mówionym wynika z lenistwa i nieróbstwa. Tak po prostu, bo jak to można tego "nie słyszeć"?? A tu proszę, znasz całą masę języków, z francuskim który zalicza się do trudnych, znasz zasady, znasz pisany. Myślę że to o odwagę chodzi! Mimo wszystko uważam że należą Ci się wielkie brawa za walkę i podjęcie wyzwania. Jak już zrobi się ten pierwszy krok, potem już łatwiej. I tak myślę powinnaś zawalczyć z niemieckim. Życie rzuciło nas za granicę kraju, chcąc nie chcąc musimy sobie jakoś radzić:))) Z doświadczenia mogę podpowiedzieć że emeryci są bardzo wyrozumiali, często służą pomocą no i mają mnóstwo wolnego czasu na pogaduszki. Czasami zagaduję takich u nas na wiosce, ot tak żeby sobie pogawędzić ;) Oni szczęśliwi a ja nakarmiona nową dawką języka.

    miłego weekendu! // k

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście odwaga, zbytni perfekcjonizm, blokady emocjonalne to jeden z aspektów, ale jest jeszcze więcej.... Np. w tamtym tygodniu zapomniałam jak po mniemiecku jest AUTO, przychodziły mi "car" "voiture" ale przeciez nie AUTO. Oczywiście tak nad tym myślałam, ze kolejnego zdania nie byłam w stanie sklecić. Prostego zdania!
      Trochę z tym niemieckim zawalczę:-)
      I myślę, też jak sobie radzić...
      A emeryci - w Austrii byli tacy, jak piszesz!!!! Cudowni:-)
      Tu jacyś straszni - ale to temat na inny post;-)

      Usuń
  7. Z językiem jest jak z ludźmi - nie z każdym można się zaprzyjaźnić. Ja się uczyłam tyyyyyyylu języków, pozdawałam egzaminy, nawet ustne, a zawsze uważałam, że nie mam talentu do żadnego języka poza ojczystym i że w ogóle niemożliwe jest mówienie o emocjach czy o sekretach duszy jakimś innym językiem niż ten najmojejszy. A potem poznałam chiński i okazało się, że mogę w nim myśleć - chociaż po angielsku czy francusku nigdy mi się nie udawało... Mam więc teraz dwa języki do śpiewania duszy - i chociaż chiński nigdy nie będzie aż taki ważny jak polski, to... jakaś część serca bez tego chińskiego jest niemożliwa do opowiedzenia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niesamowite, co piszesz! Ciekawa jestem czy potrafisz bez problemu czytać skomplikowane teksty i prowadzić takie rozmowy? Np. ja czytam teraz R. Jakobsona (po polsku) i np. "każde rzeczywiste zgrupowanie jednostek językowych łączy je w wyższą jednostkę: kombinacja i przynależność do konktekstu są to dwie strony tego samego działania" - nie wyobrażam sobie, ze rozumiem to w innym języku. Czy dla Ciebie jest to możliwe?
      Lecę czytać Twój post, bo widziałam, że jest!

      Usuń
  8. Podziwiam, że tak szczerze piszesz o swoich problemach. Znam sporo osób, które podobnie opisują swoje przygody z językami. Na pewno dobrze, że jesteś zmotywowana, żeby jednak trochę ten niemiecki do swojego życia zapraszać. Bo (moim zdaniem) jest rzeczywiście tak, jak piszesz: pewnego dnia okaże się, że dla Twoich dzieci niemiecki jest bardzo ważny, może ważniejszy niż polski i tylko nim mogą pewne treści przekazać. Dla mnie to zawsze było mocno motywujące: nie przeżyć takiego dnia, w którym nie zrozumiem własnych dzieci.

    A tak nieco bardziej praktycznie. Czy próbujesz nie uczyć się języka, tylko go wchłaniać? Tak z zamkniętymi oczami. Trochę jak muzykę. Ja musze powiedzieć, że dla mnie taka metoda jest zdecydowanie najlepsza. Nigdy nie lubiłam uczyć się z podręczników, nie cierpię gramatyki i nie potrafię tłumaczyć. Uczę się najczęściej słuchając ludzi. Nie znam dokładnego znaczenia wielu słów i używam ich intuicyjnie, wiedząc po prostu w jakiej sytuacji tubylcy wypowiadają dany zwrot. A jeśli chodzi o wymowę, to warto mówić samemu do siebie (najlepiej przed lustrem) jak dzieci na terapii u Ciebie. Mój mąż, który ma podobny problem z językami, też nie chce się do tego przekonać. Mnie pomaga. Po prostu, gdy poznaję nowe słowo/zwrot/zdanie (najczęściej zapamiętuję z rozmowy jak melodię) i zależy mi na jego utrwaleniu, to w samotności wymawiam je na głos, czasem 10-20 razy, tak długo aż sama usłyszę, że brzmi dokładnie tak, jak powinno. W dalszej kolejności uczę się na pamięć (głośno oczywiście) całych wypowiedzi, moich własnych. Czegoś, co mogłabym opowiedzieć o sobie, gdy poznam nową osobę, tego co mam zamiar powiedzieć w urzędzie itd. A jezyk pisany, gramatyka? To przychodzi później, bo do tego, czego Ci brakuje - wyrażania siebie- aż tak nie jest potrzebne.
    To tylko moje własne doświadczenia, nie chciałabym się wymądrzać. Wiem, że każdy odczuwa to inaczej i trudno dawać rady. Życzę Ci, żeby po przeprowadzce było już tylko lepiej. Może spotkasz takich ludzi, którzy poświęcą Ci tyle uwagi i czasu, że nawet nie zauważysz, kiedy niemiecki naprawdę stanie się Twoim drugim językiem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuję za każde dobre słowo;-)
      Tak! Próbuję wchłaniać niemiecki - dlatego zrezygnowałam z kursów! bo poprzez gramatykę - to nie moja historia zupełnie - kończy się jak w szkole.. Ja musze się uczyć jak dziecko! Ale nikt do mnie nie mówi jak do dziecka!
      Ale...ja naprawdę ciągle jeszcze jestem na początku drogi...
      Poznałam miła, młodą dziewczynę, sąsiadkę, która powiedziałą, ze możemy razem pracować w ogródku i chodzić na spacery... i może to jest to :-)

      Usuń
    2. O, to świetnie! Moje początki to też były rozmowy z sąsiadkami w czasie spacerów z wózkami. Zawsze mówię, że niemieckiego nauczyłam się na placu zabaw. A holenderskiego czekając przed szkołą na dzieci. Oby jak najwięcej takich sąsiadek!

      Usuń
  9. Ela, a mam takie pytanie- a jak ci ida przedmioty scisle?
    Ja znam 3 jezyki obce i nie wiem czy latwo mi przyszly, kazdego z nich uczylam sie troche w innych warunkach. Ale jedno zauwazylam najtrudniej mi przychodzi rozumienie. A moj dr laryngolog mowil: najpierw schodzi gluchota a potem niemota lol, a u mnie to troche na odwrot.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przedmioty ścisłe: matematyka poziom podts.rewelacja, bez nauki...(świetna nauczycielka);poziom liceum - dobrze.
      Fizyka i chemia - wykute, nauczycielka w podst. kiepska bardzo..liceum - podobnie.
      I jesli chodzi o pracę półkul mózgowych to: MUZYKA: zero - na świadectwie z paskiem, jedna kiepska ocena - muzyka. zero słuchu, nie słysze różnic w tonach czy czyms tam, dźwieki - wszystkie takie same. Ale: słysze własne fałsze! Ale: mam świetne poczucie rytmu.
      jak ktoś się zna na pólkulach mózgowych to trochę mu się rozjasni:-)

      Usuń
  10. Dla mnie dwujęzyczność w Niemczech jest koszmarna. Nie znoszę niemieckiego. Nie umiem niemieckiego. Biernie, owszem. Dużo rozumiem, choć w Dolnej Saksonii straszliwie bełkoczą. Etykiety w sklepach - nie zagniesz mnie. Nawet w głowie czasem udaje mi się okrągłe zdanko po roku tutaj złożyć. Ale ono ulatuje gdzieś w połowie drogi między myślą a artykulacją. Paradoksalnie, pobyt w Niemczech spowodował, że odblokował mi się angielski. Mogę mówić, mówić płynnie po angielsku. Choć czasem mówię w 'germglish' - mówię po angielsku a jak mi słów brakuje to niemieckie wtrącam jeśli znam ;) I nic mnie tak nie frustruje jak fakt, że czuję się wyalienowana, na placu zabaw nawet o 'dupie maryni' nie pogadam. Po bułki dam radę pójść. Nawet z dzieckiem do fryzjera, ale powiem tylko to, co sobie wcześniej w głowie ułożę. Spontanicznie nic :/ I cieszę się bardzo, że moja przygoda z mieszkaniem w Niemczech ma się niedługo zakończyć. Bo jak sobie wyobrażę, że moje dziecko miałoby do mnie po niemiecku zacząć mówić to brrrrr 0.0.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Az mnie ciekawi, na jakiej ziemi się spotkamy...? ;-)
      Miła sąsiadka mi radzi, zebym w kuchni trenowała odmianę podstawowych czasowników : "w kuchni i przy dziecku, mówić po niemiecku..." ?? ;-) No jak ja jej wytłumaczę, "że najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny..."

      Usuń
    2. sama nie wiem gdzie mnie jeszcze w życiu rzuci... chciałabym jakiś anglojęzyczny kraj... Australia najlepiej ;) ;)

      Usuń
  11. Przeczytałam kilka razy...napisałaś tak: "Były bardzo trudne chwile. Niemożność porozumienia się jedno, ale niemożność wyrażenia się to drugie. Nawet jak już dochodzę do poziomu znajomości języka takiego, że na podwórku porozmawiam, to mam świadomość iż nie dojdę do możności wyrażenia się na poziomie abstrakcyjnym … no chyba nigdy. Nawet po polsku człowiek szuka słów i sposobu opisu nimi rzeczywistości, takich, żeby celnie i dokładnie wyrazić ważne sprawy, uczucia, emocje, przeżycia. Ja po niemiecku ciągle myślę nad tym, by powiedzieć proste zdanie." Wydaje mi się, że angielski znam dobrze, niemieckie i rosyjski - może być, ale właśnie tak się czuję jak napisałaś...Do szału doprowadza mnie to, że nie potrafię wyrazić tego, co czuję w żadnym z tych języków, a w angielskim to już nie powinnam mieć problemu raczej. Nie mogę znaleźć słów, za długo się zastanawiam, kombinuję z synonimami, potykam się i padam...czuję się wtedy głupia, niedouczona, nieinteligentna, "słaba w gębie"...Po polsku również przydarza mi się takie uczucie (pewnie na innym poziomie, ale uczucia takie same), ale mam wrażenie, że po polsku jestem sobie w stanie wybaczyć , po angielsku - nie! W "dobre dni", bardziej pozytywne myślę sobie, że to taka uroda dwujęzycznych, a w dni trochę gorsze...no coż...trochę gorzej jest...Tak więc kochana, całym sercem jestem z tobą!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Aniu! Dobrze, oj jak dobrze czuć, że jest się rozumianym...
      Ale też myślę, że trzeba nam chyba nabrać dystansu wielkiego do siebie, do błędów i cieszyć się wszystkim tym, co potrafimy, a małe błędy, cóż to tylko droga...
      I tęż tak myślę, że jak cudownie, że możemy jednak w języku, w którym się czujemy najlepiej razem żartować, opisywac uczucia:-) I bawić się językiem: "na balonie na balkonie" np...

      Usuń
  12. Chociaż za granicą mieszkam dopiero od dwóch lat, już od początku nauki zetknęłam się ze swoistym szokiem metodologicznym.
    Od podstawówki nauczona byłam wykuwać gramatykę danego języka na blachę, mechanicznie wypełniać tysiące podobnych zdań i ćwiczeń, uczyć się zdań, czytanek i dialogów z podręcznika na pamięć. Niestety, gdy przychodziło samodzielnie stworzyć zdanie, coś opisać.. hm
    A tutaj? Przywitała mnie metoda komunikacyjno-gramatyczna (francuski) komunikacyjna (niderlandzki).
    Z wykuj i zdaj - musiałam przeskoczyć do zacznij myśleć w danym języku, twórz..
    Bardzo pomogło mi zapisanie się na specjalne zajęcia - nauka francuskiego przez teatr - dzięki nim otworzyłam się. Przestałam bać się popełniać błędy, zrzuciłam tę swoistą blokadę (odezwę się dopiero, gdy ułożę sobie całą wypowiedź w głowie).

    Niderlandzkiego zaczęłam uczyć się rok temu. Do szału doprowadzała mnie metoda komunikatywna – zero gramatyki – uczenie się języka jakby na wyczucie. W szaleństwie jednak jest metoda. Po kilku tygodniach byłam w stanie układać wypowiedzi bez zastanawiania się, co i gdzie powkładać z zdaniu.
    Aktualnie w domu rozmawiam po angielsku. Po polsku tylko z kilkorgiem znajomych, z mamą na Skype. Po francusku dogadam się bez problemów, po flamandzku gorzej.

    Nie jestem dwu-trzy-czterojęzyczna. Śnię, marzę i liczę po polsku. Złoszczę się po polsku i tak też przeklinam. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę. W żadnej szkole nie złapiesz bowiem neologizmów, żąglerki słownej, potocyzmów. Zawsze ktoś wyłapie mój obcy akcent.

    Najważniejsze to codziennie się rozwijać. Może kiedyś będę opisać siebie jako osoba bilingwistyczna. Wiem jednak, że przede mną jeszcze długa droga.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie w tym szaleństwie jest metoda - jest to metoda dla niektórych JEDYNA. Ja obecnie sama staram się ją "uskuteczniać" ale samodzielnie idzie o wiele dłużej. Ale jednak lepiej.
      Znam osoby, które tylko gramatycznie - i tez im super idzie!.
      Dla każdego coś miłego - to powinno być hasło w momencie wyboru sposobu nauki...:-)

      Usuń
  13. ELu, dzięki Ci za podzielenie się swoimi doświadczeniami "dwu-jednojęzyczności".
    Jak już wcześniej pisałam - pomimo osiedlenia się na drugim krańcu świata i pomimo wielkich różnic kulturowych i językowych - czuję się na Tajwanie dużo swobodniej niż w krajach anglojęzycznych. Choć mój chiński nie jest perfekcyjny, to jednak nie mam problemów z nawiązywaniem znajomości i załatwianiem "spraw", a nawet publicznym występowaniem z prezentacjami na uniwersytetach, w TV, w radio, w biurze imigracyjnym itd. Owszem, znajomości tutaj nawiązane nie są tak głębokie jak te za młodu w Polsce, ale ... są.
    Z kolei mieszkając w krajach anglojęzycznych (USA i UK - po trzy lata w każdym), nigdy nie czułam się swobodnie z moją znajomością jęz. angielskiego, którego nauczyłam się dziecięciem będąc w amerykańskiej szkole (w USA, nie w PL). Angielski znam bdb, ale jakoś zawsze bałam się, że "native speakers" będą mnie poprawiać i krytykować. Mówiąc po chińsku nie mam takich obaw, bo jak tylko "biały" umie powiedzieć kilka słów po chińsku, to już jest chwalony pod niebiosa :-)
    Fakt faktem, że dzieci mówią po chińsku lepiej ode mnie, Zośka lepiej i szybciej czyta, ale ja nadal lepiej piszę :-)

    OdpowiedzUsuń
  14. Doroto! Tak dobrze czytać historię, w której spełnienei jest możliwe:-) mimo braku perfekcji:-) jejku - to przedziwne, ile zależy od języka, kraju, kultury. Ile musimy szukać, aby odnaleźć sowje miejsce na ziemi... Ale to chyba zadanie życia, więc trzeba je wykonywać. nawet mieszkając w Polsce i tam zmieniając miejsce zamieszkania bywa tak samo. Tu jest nam lepiej a tam gorzej. My z mężem w polsce "pomieszkujemy" pod Wadowicami (nie pochodzimy z tej wsi) i zastanawiamy się za każdym razem jak się wkupić w łaski:-) Chociaz ludzie tam bardzo mili, to my jestesmy przybyszami i my się musimy starać... Tak jest i tu,w Niemczech - ale dochodzi jeszcze moja bariera językowa. Jednak pewnien poziom języka jest konieczny... Miło, że na Tajwanie taki entuzjazm budzi fakt "poznawiania" Was. Dobrzy ludzie i już;-)

    OdpowiedzUsuń
  15. Witam! Prowadzę od 2 lat korepetycje)

    Oczekiwaniom uczniów wychodzi naprzeciw także native speaker, bowiem można zyskać dostęp zarówno do lekcje ukraińskiego przez skype jak również dopasować według indywidualnych preferencji język ukraiński emitowanych standardowo w języku polskim. By zapoznać się z ofertą wydawnictw językowych warto odwiedzić internetowe księgarnie językowe http://preply.com/pl/skype/ukraiński-z-native-speakerem, w których skupionych jest wiele pozycji odnoszących się do rozmaitych języka ukraińskiego i różnych aspektów nauczania online na skypa. W nauka języków przydatnym narzędziem jest komputer.Nikt z nas nie chce uczyć się z książką w ręku, stąd też opracowano metodę nauki „przy okazji”, poprzez doświadczenie, która doskonale sprawdza się w przyswajaniu języka.

    OdpowiedzUsuń